powrótMaria Róża Nowotna-Walc ps. "Róża"

Sanitariuszka i pielęgniarka szpitala polowego przy ul. Poznańskiej 11, gdzie pracowała razem z mężem, Janem Walcem.
Po wojnie została lekarzem - internistą i diabetologiem. Studia medyczne na Uniwersytecie Warszawskim ukończyła w 1947 r., a w 1961 roku uzyskała tytuł doktora nauk medycznych. Była pracownikiem I Kliniki Chorób Wewnętrznych Szpitala Dzieciątka Jezus w Warszawie (1947-1951), III Kliniki Chorób Wewnętrznych Akademii Medycznej w Warszawie (1951-1967), a w latach 1967-1991 była zastępcą ordynatora Oddziału Chorób Wewnętrznych Szpitala Praskiego.
W okresie PRL była działaczką opozycji demokratycznej. Brała udział w obradach Okrągłego Stołu, działała w podzespole ds. zdrowia.
Urodziła się 15 lutego 1922 r. w Zakopanem. Zmarła 12 lipca 2015 r. Została pochowana na Cmentarzu Ewangelicko-Reformowanym przy ul. Żytniej 42 w Warszawie.
Przeczytaj też: "90-lecie Pani Róży".
Fragment wywiadu z "Różą" z Archiwum Historii Mówionej Muzeum Powstania Warszawskiego:
Jak znalazła się pani w Powstaniu? Jak pamięta pani wybuch Powstania?
Myśmy byli z mężem (jeszcze nie mężem) w Podkowie i zostaliśmy na tydzień przed Powstaniem wezwani przez nasze władze podziemne do naszego MP, gdzie mieliśmy czekać na wybuch Powstania. Myśmy mieszkali w mieszkaniu komendanta naszego szpitala na Hożej (zresztą później dalszy ciąg też był na Hożej, ale to kilka domów dalej). Tam żeśmy czekali na dalsze polecenia. Z tego mieszkania przeszliśmy później do naszego lokum przygotowywanego w czasie okupacji, gdzie miał być szpital dla Powstańców. To było przygotowywane przez komendanta naszego szpitala z pomocą nie tylko techniczną, ale takiego człowieka z zaplecza szpitalnego, który pracował w tymże miejscu, które teraz jest tak samo użytkowane, mianowicie szpital dziecięcy na Litewskiej. Tenże przygotowujący zaplecze Walenty Grabski pracował na sali operacyjnej i on przygotowywał całe dossier, które potrzebne jest do prowadzenia szpitala. Myśmy go potem w czasie Powstania nazywali Rzędzianem, bo on potrafił wspaniale wszystko zorganizować, żeby były materiały opatrunkowe i podstawowe leki. Świetnie to było zorganizowane.
Powstanie zastało nas na Hożej, tak że myśmy przeszli kilka kroków dalej od tego mieszkania, w którym czekaliśmy na wybuch Powstania, na Hożą 54 do Zgromadzenia Sióstr Rodziny Maryi, gdzie zaczynało się nasze życie. Niewiele już tego zostało, aczkolwiek jeszcze tam pewne pozostałości są. Siostry miały budynki drewniane, w których myśmy mieli przygotowany ten szpital. Rzecz polegała na tym, że ponieważ budynki były drewniane, to jak zaczął się pierwszy ostrzał, to nam ciągle wybuchały pożary. W związku z tym myśmy zostali...To załatwił komendant naszego szpitala w komendanturze. Na Poznańskiej 11 był nasz późniejszy szpital do końca Powstania, a nasza komendantura była na Poznańskiej 12, dokładnie po drugiej stronie ulicy. Myśmy się tam po prostu przenieśli i byliśmy już tam do końca naszego pobytu w Warszawie, aczkolwiek z bardzo ścisłym kontaktem z siostrami rodziny Maryi, które nam prowadziły kuchnię dla naszego szpitala. (...)
Jak wyglądała pani praca w szpitalu? Jak ten szpital działał?
Można powiedzieć, że działał nadzwyczajnie. Myśmy na Poznańskiej korzystali z parterowych mieszkań, które nam udostępniła ludność dla pacjentów. Wśród pacjentów mieliśmy nie tylko uczestników Powstania, to znaczy samych Powstańców, ale i ludność cywilną tak samo. Niestety dokumentacji ze względów bezpieczeństwa nie mieliśmy w tym sensie, że myśmy prowadzili normalne karty chorobowe, takie jakie potem całe lata prowadziłam w szpitalu. Każdy pacjent miał założoną dokumentację, wszystko było napisane, wywiad był napisany, co pacjent dostaje, jakie leki i tak dalej. Dlaczego mówię, że niestety się nie zachowała? Jak myśmy wychodzili już z Powstania, to ze względu na bezpieczeństwo tych ludzi, dokumentacja została zniszczona. Tego strasznie żal, bo to rzeczywiście był dokument [świadczący o tym], jak przy dobrej woli, przy dobrej organizacji, w każdych warunkach można wszystko zorganizować. Rzeczywiście komendant naszego szpitala – profesor Edward Drescher – chirurg pediatra, był świetnym organizatorem. W tymże naszym szpitalu było jeszcze dwóch chirurgów: mój brat Gustaw Nowotny i drugi chirurg – Stefan Kwieciński. Potem jeszcze mieliśmy kolegę, który był pediatrą, który też w genialny sposób zorganizował kuchnię mleczną. Oczywiście nie była to kuchnia mleczna, ale on zorganizował w ten sposób, że uważał, że my to ciężko pracujemy, a on niewiele może zrobić. Wobec tego po nocy chodził po strychach i polował na gołębie. Te gołębie znosił i robił z nich potrawy dla dzieciaków. To było genialne.
Jak dużo pacjentów mogło być w tym szpitalu?
Ta liczba była płynna. To było małe, kilkadziesiąt osób, ale bardzo duże było lecznictwo otwarte, to znaczy myśmy mieli bardzo duże ambulatorium, w którym byli przychodzący ludzie i wojujący ludzie, i ludność cywilna z otoczenia. Kto potrzebował, to przychodził.
Co pani tam robiła?
Przeważnie opatrunki. Przede wszystkim opatrunki, a poza tym dość dużo czasu zajmowała nam dokumentacja. Myśmy jeszcze mieli zorganizowaną wspaniałą rzecz, która polegała na tym, że właśnie nasz komendant załatwił sobie agregat dla funkcjonowania rentgena. Na ulicy Poznańskiej był zakład radiologii. Docent [Maria] Werkenthin, która aktualnie wtedy była w Oświęcimiu, ale ten zakład prowadziła ona z późniejszym profesorem Witoldem Zawadowskim, nadzwyczajnym rentgenologiem, i nasi lekarze i my również (kto mógł w sensie fizycznym pomóc) nosiliśmy pacjentów w nocy z Poznańskiej 11 na Poznańską – to było kilka domów dalej, ale nie pamiętam numeru – do zakładu profesor Werkenthin i nasi chirurdzy pod ekranem wyjmowali odłamki. To była fantastyczna rzecz. Mianowicie, jeżeli ktoś był zraniony odłamkiem, jeżeli w ciągu dwudziestu czterech godzin można było usunąć odłamek, to potem to było tak jakby wyleczenie od razu. Jeżeli odłamek zostaje w ciele, to potem to się paprze. Jest wtórna infekcja i to potem może bardzo długo trwać, i mogą być następstwa nawet w sensie jakiegoś kalectwa, A to, że myśmy to mieli tak zorganizowane, że w nocy to wszystko było robione, to była fantastyczna wygoda i bezpieczeństwo dla tych ludzi. Załatwiało się tak samo Powstańców jak i ludność [cywilną], która uległa jakiemuś takiemu czy innemu wypadkowi.
Powiem drobną śmieszną uwagę, mianowicie największe kłopoty były z tymi ludźmi, którzy z racji jakiegoś ostrzału byli nafaszerowani odłamkami na pośladkach, bo to było strasznie dużo pracy z usuwaniem.
Ma pani jeszcze jakieś wspomnienia z pracy w tym szpitalu?
Na przykład był taki jeden koszmarny dzień, kiedy wszystkie możliwe i niemożliwe miejsca były zajęte przez leżących chorych, ponieważ był strasznie duży nalot. „Krowy” (tak to się nazywało) ostrzeliwały Warszawę i pamiętam rzecz, która była dla mnie też niesamowita, mianowicie przed zabiegami pacjenci dostawali miejscowe znieczulenie morfiną. Dla wygody chodziłam z dwudziestocentymetrową strzykawką, w której miałam nabrane dwadzieścia centymetrów morfiny i szłam od jednego człowieka do drugiego, i robiłam mu zastrzyk, zmieniając tylko igłę, ponieważ chodziło o to, żeby jak najszybciej i jak najwięcej osób załatwić. Tak że to był taki jeden koszmarny dzień.
Jak wyglądało wyżywienie w szpitalu?
Myśmy zjedli cały ogródek. Mianowicie zakonnice, zresztą w ogóle w zakonach od strony gastronomicznej jest zawsze wysoko poziom. Myśmy zjedli wszystko, co można było z tego ogródka zjeść: nasturcje, gałązki od nasturcji, coś niesamowitego, jak te siostry potrafiły to wszystko przyrządzić, że to się dało zjeść. To, co nieraz jest opisywane, jeżeli chodzi o Wolę, że gdzieś dostano się do magazynów kaszy i potem ludzie jedli tak zwaną plujkę – gotowaną kaszę, która była słabo przygotowana i z łuskami, ale siostry robiły to zupełnie genialnie. Myśmy mieli na przykład przez pewien okres już pod koniec Powstania coś niesamowitego, tylko wtedy to jadłam (oczywiście trudno jest porównywać tamte lata z dzisiejszymi, jeżeli chodzi o podniebienie), mianowicie obok naszego szpitala była „Deutsche Molkerei” i myśmy stamtąd dostali jakieś niebywałe ilości tłuszczu i był okres, że skądś dostaliśmy kartofle. Tych kartofli się nie gotowało, tylko gotowało się je w tym tłuszczu. To było niesamowite. Potem też pamiętam, kiedyś dostaliśmy – to też jeden raz w życiu coś takiego jadłam – dostaliśmy do szpitala skądś worek ziaren kakaowych. Państwo myślą, że to jest smaczne? Skąd! Kakao jest strasznie gorzkie, strasznie ostre. Były sposoby, jak można zjeść kakao, a nie mieć uczucia odrzucenia, że nie zjem tego, bo to jest paskudne. Takie śmieszne rzeczy. Nie pamiętam, skąd myśmy dostali kakao.
Jakie były sposoby?
To się po prostu próbowało czymś zakraszać. Wreszcie się udało. Z chlebem było przecież bardzo kiepsko. Rzadko kiedy się udało dostać. Nie przypominam sobie na przykład, żeby były duże ilości sucharów. Pewnie jakąś ilość mieliśmy, ale nie pamiętam sucharów jako typowego jedzenia.
Czyli siostry dbały o wyżywienie personelu i chorych?
Tak, oczywiście. Chorzy byli tak samo żywieni jak my: ani gorzej, ani lepiej. (...)