powrótIrena Błasińska ps. "Rena"
fot. Archiwum rodzinne
Irena Błasińska ps. „Rena” w czasie Powstania Warszawskiego prowadziła punkt sanitarny Zgrupowania „Konrad” przy ul Dobrej 53 róg Lipowej.
W 1935 r. ukończyła Centralny Instytut Wychowania Fizycznego w Warszawie. Działała w Szarych Szeregach. Podczas okupacji była instruktorką Przysposobienia Wojskowego Kobiet - szkoliła w dziedzinie ratownictwa sanitarnego. W czasie Powstania Warszawskiego prowadziła punkt sanitarny Zgrupowania „Konrad” przy ul Dobrej 53 róg Lipowej.
Używała też pseudonimu „Zaleska”.
Po upadku Powstania opuściła Warszawę z ludnością cywilną.
W 2004 r. Telewizja Polska wyprodukowała film dokumentalny pt. „Sanitariuszka „Rena” (reż. Krzysztof Wojciechowski).
ur. 1912, zm. 2012
Fragmenty powstańczych wspomnień Ireny Kowalskiej–Błasińskiej:
"Dzień drugi.
Od rana zaczęliśmy budować barykadę przez ulicę Lipową, gdyż Niemcy, opanowawszy Uniwersytet, z góry ranili pociskami CKM-ów. Podawaliśmy sobie płyty wyrywane z chodnika. Pierwszy od rogu Lipowej stał jakiś mężczyzna. Obok niego w zielonym mundurku i apteczką przez plecy i biało-czerwoną opaską, skierowana na nasz odcinek sanitariuszka Barbara Kwiek. Przy niej ja. W pewnej chwili usłyszeliśmy huk, krzyk i ludzie tłumnie zaczęli uciekać do bramy. To czołg niemiecki od Karowej raził nas rykoszetem z za węgła. Po bruku dzwoniły odłamki.
Gdy ze stopni sklepu zabrałam swoją torebkę z dokumentami i pobiegłam za innymi do bramy, usłyszałam: „Jestem ranna”. Zobaczyłam, że młoda sanitariuszka się chwieje. Zawołałam o pomoc.
Razem z jakimś chłopcem sprowadziłam ją do piwnicy. Zaczęła tracić przytomność. Kazałam ją wynieść na parter, do mieszkania. W pierwszej chwili nie zorientowałam się, co się stało. Na plecach znalazłam maleńką, prawie nie krwawiącą rankę. Dziewczyna z głową na moich kolanach w przeciągu kilkudziesięciu minut przestała oddychać. Nie mogłam uwierzyć Zbliżyłam do ust lusterko, zbadałam odruch źrenic – nie żyła. Zrozumiałam: wylew wewnętrzny.
Pierwsza śmierć! Długo patrzyłam na martwą twarzyczkę. Była tak piękna , uśmiechnięta, tyle w niej było spokoju, pogody i majestatu, że nie mogłam się od niej oderwać.
Przyszły refleksje.
Dlaczego ludzie lękają się śmierci, skoro daje tyle ukojenia? Udzielił mi się jej spokój i wszystkie skryte lęki odeszły.
Wróciłam do rzeczywistości. Rannych było więcej. Jako absolwentka C.I.W.F., uważałam za swój obowiązek zająć się nimi. Komendant miał rację. Byłam tu potrzebna. Przeszłam piwnicę. W strasznych, antysanitarnych warunkach, w brudzie, kurzu i węglu, leżeli ranni. Zwróciłam się do zorganizowanej już straży porządkowej i do ludności o wyposażenie mieszkania w oficynie żelbetonowego domu na rogu Lipowej i Dobrej w łóżka, leki, pościel i personel. Ludzie jak gdyby tylko czekali na hasło. Po południu punkt sanitarny był zorganizowany. Mieszkanie opróżnione, wyszorowane, łóżek więcej niż mogłam pomieścić, bielizna pościelowa i osobista, materiały opatrunkowe i leki, jakie kto posiadał. Zgłosiły się dwie pielęgniarki zawodowe. Jedna - starsza, która po kilku dniach wyczerpującej pracy wycofała się i Baśka, lat 21, z ukończoną Wyższą Szkołą Pielęgniarską przy ul. Koszykowej.
Ośmiu rannych leżało wieczorem w czystych łóżkach. Do pomocy były dwie sanitariuszki, które jednak wkrótce potem odeszły.
(...)
5 – 6 września
Zatrzymaliśmy się dłużej na ulicy Drewnianej. Szkoła – szpital cywilny. W podziemiach lekarze bez przerwy operują rannych. W kącie leży młoda dziewczyna w strzępach munduru, bez nogi, bez ręki, bok rozharatany., krzyczy – „dobijcie mnie”. Błagam lekarza o zastrzyk – nie ma czasu, musi operować tych, których ratować można. Dobić nie wolno!!! Czy naprawdę nie wolno? Czyż nie gorzej jest patrzeć na męki, upływ krwi i powolne konanie?
Walki w okolicy trwają. Nie schodzimy do piwnicy. Musimy przyjmować rannych naszych i takich, co kanałami przychodzą ze Starówki z robactwem na ranach. Lekarze nie mają czasu tym się interesować, to my ratujemy, jak możemy. Baśka jak zawsze dzielna, kryjąca ból pod lekkim, ironicznym uśmiechem, nie pasującym do jej anielskiej twarzyczki. Zaczyna nam się załamywać Janusz. Dziwne, że żyjemy wszyscy troje. Rannych żołnierzy przesyłamy przez fabrykę Fuchsa na ulicę Smulikowskiego . Podchorąży Cichy – przynieśli mi wykrwawionego, z rozdartą tętnicą szyjną, bełkoczącego przekleństwa na Niemców i wołającego na próżno swoje dzieci zostawione na ulicy Bednarskiej.
Niemcy wdarli się na Bartoszewicza i odcięli nas od Fuchsa. Cekaemy szczekają bez przerwy na bruku.
Pełnię służbę w bramie. Co pół godziny nalot. Samoloty lecą na Okęcie i wracają z ładunkiem bombardując dom po domu. Czołgi suną ulicą Dobrą. Wpada żołnierzyk, blady jak śmierć i szepce trzęsącymi ustami: „Siostrzyczko, nasi... „Beb”, „Mały” i inni na sąsiednim podwórzu rozerwani w strzępy. Szykowali się na czołg, wszyscy z benzyną. Stukas trafił prosto w nich – palą się”. Zamarłam. Jak automat pobiegłam zobaczyć, czy kogoś można ratować. Ostatni to już z naszych chłopców, niestety! To co zobaczyłam, będę widziała do końca życia. Strzępy ciał tej znanej, serdecznej, beztroskiej młodości, płonące w ogniu – żywe pochodnie nowoczesnego Nerona. (...)"