powrótZdzisław Sadowski ps. "Czarski"
Zdzisław Sadowski ps. "Czarski" był pacjentem powstańczego szpitala polowego przy ul. Konopczyńskiego. Pod koniec sierpnia 1944 r. został ciężko rany podczas walk w rejonie ulicy Kopernika.
Urodził się 10 lutego 1925 roku. W czasie wojny należał do Narodowych Sił Zbrojnych, a następnie Armii Krajowej. W Powstaniu Warszawskim brał udział w stopniu kaprala podchorążego w Grupie Bojowej „Krybar”. Dwudziestego trzeciego sierpnia 1944 roku został ciężko ranny podczas ostrzału barykady przy ulicy Kopernika. Trafił do szpitala polowego mieszczącego się w kamienicy przy ulicy Konopczyńskiego 3. Tam został zoperowany przez dr. Stefana Żeglińskiego. W szpitalu przebywał do końca, czyli do ewakuacji 6 września 1944 roku. Ostatnie kilka dni pacjenci i personel szpitala spędzili w schronie pod kamienicą nr 5/7.
Wspomnienia Zdzisława Sadowskiego z pobytu w szpitalu przy Konopczyńskiego(nagranie dla Archiwum Historii Mówionej Muzeum Powstania Warszawskiego z 2012 roku):
„Jak dla mnie ostatnim dniem Powstania był 23 sierpnia, kiedy zostałem rano zbudzony, żeby pójść z paroma kolegami (jako podchorąży miałem dowodzić grupą) na barykadę na ulicy Kopernika (blisko wylotu dzisiejszej Świętokrzyskiej, dolnego odcinka, którego wtedy nie było). Była długa, szeroka barykada i zostałem wysłany na obsadzenie barykady, ponieważ była rozpoczęta akcja na niemiecką komendę policji, która mieściła się Krakowskim Przedmieściu 1 (obok kościoła Świętego Krzyża – między kościołem a pałacem Staszica). Komenda została zdobyta tego dnia (później w ciągu dnia), ale była walka, wobec tego miałem obsadzać barykadę. Dostaliśmy się pod ostrzał z granatników niemieckich i dość skutecznie zostałem wtedy wyeliminowany z dalszej gry. To trzeba wspomnieć, bo miałem o tyle dużo szczęścia, że nasze dziewczyny, dzielne koleżanki, które tam były, sanitariuszki, szybko mnie zgarnęły. Do szpitala polowego na Konopczyńskiego było niedaleko i dobiegły ze mną. Chirurg kazał mnie od razu brać na stół. Nie wiedziałem nawet właściwie, dlaczego wszyscy tak na mnie dziwnie patrzą, bo jeszcze dobrze się czułem – chociaż pierwsze wrażenie po uderzeniu było duże, ale potem dobrze się czułem. Nie wiedziałem jeszcze, że tak się właśnie umiera z upływu krwi, że człowiek bardzo dobrze się czuje. Film na pewien czas się skończył, ale chirurg (dziecięcy zresztą), który mnie operował – doktór Żegliński – wyratował mnie, bo podwiązał co należy. Mam już na zawsze uszkodzoną prawą rękę, ale uratował mnie. Obudziłem się po dwunastu godzinach i już dalej wracałem stopniowo do siebie. Młody organizm jest silny. Wróciłem do siebie, jak widać na długo.
(…) Leżeliśmy w szpitalu na Konopczyńskiego. Szpital polowy, najpierw było jeszcze stosunkowo mało rannych, więc pomieszczenia były w mieszkaniach na pierwszym piętrze. W miarę potęgowania się napięcia – a Niemcy zaczęli atakować Powiśle – znieśli nas do piwnic. Leżałem tam martwym bykiem, bo rękę miałem zupełnie rozwaloną, ale i nogę też, więc byłem zupełnie unieszkodliwiony. Dziewczyna, która się mną opiekowała (zresztą żyje do tej pory, jesteśmy w przyjaznych stosunkach, dobrze to pamiętam, bardzo wiele jej zawdzięczam) przyszła do mnie w pewnej chwili i mówi: „Słuchaj, ubieraj się”. Przyniosła mi „piżamkę” (drelich) i powiedziała: „Ubieraj się, bo wychodzimy”. Mówię: „Ja nie wstaję w ogóle”. Nie chciała nic powiedzieć więcej, ale koniecznie, żebym wstał. – „Przecież ja leżę, przecież nie mogę się ruszać”. W końcu zdecydowała się, pochyliła się do mnie – było pełno rannych naokoło – i mówi: „Słuchaj, musimy wyjść, bo jest pożar”. Tak rzeczywiście było. Niemcy podpalili wszystkie domy stojące wokół, na Konopczyńskiego. Dziewczyny mnie i szereg innych kolegów wyprowadziły z piwnicy, wyszliśmy przez okno. Nie chodziłem, ale w końcu jak człowiek musi, to chodzi. Podpierany, wyszedłem. To było też ciekawe przeżycie. Tylko trzy sanitariuszki zostały razem z nami – [nasze] oddziały już wycofały się z tej części Powiśla…
Trochę cofnę się: jak myśmy jeszcze leżeli, to przyszli nas poinformować, że nasze oddziały już się wycofały i że niedługo przyjdą Niemcy. Wchodzili przez dziurę wywaloną pociskiem armatnim, od ulicy Bartoszewicza. Dobrze pamiętam, że jak usłyszałem ten wrogi język, to odwróciłem się do ściany i czekałem na serię, dlatego że już było wiadomo, że oni rozwalają rannych w szpitalach polowych (…). Do nas wyszli i nas nie rozwalili, tylko pozwolili na to, żeby wynosić rannych ze szpitala, ale pożar był. Zostałem ułożony przez nasze dziewczyny na dużej blasze od bomby. Na środku Konopczyńskiego był placyk – tam myśmy pogrzebali kilku naszych [wcześniej] poległych kolegów. Zostali zabici, kiedy jeszcze były atakowane posterunki niemieckie na tym odcinku. Było kilka grobów i mogę powiedzieć, że jeden kolejny był przeznaczony dla mnie, ale nie został wtedy zapełniony, natomiast leżałem przy nim na bombie. Widok był naprawdę niecodzienny, ponieważ wszystkie domy wokół stały w płomieniach. Był wielki budynek gimnazjum Mickiewicza – palił się jak pudełko zapałek.
Myśmy tam leżeli – ja i kilku kolegów – aż w końcu przyszła jedna z dziewczyn i powiedziała: „Słuchaj, wychodzimy stąd, idziemy na uniwersytet, bo Niemcy pozwolili tam przechodzić”. Rzeczywiście myśmy poszli. Jest mała uliczka Sewerynów, która prowadzi do uniwersytetu, do Oboźnej, jest wejście na uniwersytet. Jest miejsce, z którego rozwiera się rozległy widok na Powiśle (można ten widok i dzisiaj oglądać, bo jest takie miejsce, gdzie jest rozległy widok na całe Powiśle). Mam ten widok w pamięci – wtedy kiedy w nocy szliśmy na uniwersytet, ja wsparty na dziewczynie i tam wyszliśmy. Otworzył się ten widok i to był niezapomniany widok, ponieważ całe Powiśle stało w płomieniach. To było jedno wielkie morze ognia."